Bardzo długo zastanawiałam się czy w ogóle umieszczać ten post. Wiem,
iż jest to nie jako "tradycja" na blogach ciążowych, postanowiłam więc
się przełamać.
To z kolei spowodowało, iż pojawiło się zapytanie czy
pisać jak naprawdę było czy ubrać to w lukrowaną wizję początku życia,
pierwszego magicznego spojrzenia etc.
Czy warto pisać o czymś czego nie było, zmyślać? Chyba nie, przecież nie zawsze życie daje nam to czego chcemy.
Ech, no może nie przysporzy mi to fanów, ale powiem, jak NAPRAWDĘ było.
Może komuś pomoże to, i jakąś inną "rozpakowaną" pocieszy, iż nie jest jedyna (tak jak ja myślałam).
Na
wstępie powiem, że są to moje odczucia więc może to mocno zalatywać
egoistycznymi i egocentrycznymi zdaniami i stwierdzeniami.
Jak wiecie przeterminowałyśmy się o tydzień z Nowym Człowiekiem i podjęto decyzję o indukcji porodu, niestety.Och niestety...
Do dziś pluje sobie w brodę i wciąż zadaje jedno pytanie:
"Czy to naprawdę było konieczne i czy naprawdę były wskazania medyczne do indukcji???".
Bez niej naprawdę mogłoby być magicznie.
Teoretycznie na wypisie ze szpitala mam napisane "zagrożenie
wewnątrzmacicznego obumarcia płodu", ale nie wiem czy to nie zwykły pic
na wodę fotomontaż...cóż nie dowiem się już tego nigdy. Jednak uważam,
iż indukcja odebrała mi moją wymarzoną magię porodu.
W środę
27.11.2013r. podjęto decyzję o przyjęciu nas na patologię ciąży. Pominę
fakt, iż od 12 do 18 czekaliśmy na IP,na informację czy nas w ogóle
przyjmą. Czekaliśmy o PUSTYCH brzuchach. I szczęście w nieszczęściu, iż
lekarz na patologii wysłuchał naszych próśb i indukcji nie zaczął w
nocy.
Tak więc 28.11.2013 przywitaliśmy, o pustym brzuchu, i z
mocnym nie wyspaniem (dziewczyna koło mnie, która dostała oxy na noc i
zaczęła rodzić, a Nowy Człowiek zbuntował się i nie chciał dać dobrego
wyniku na KTG i pod maszyną siedziałam od 4 rano do 6 - nie muszę chyba
mówić, iż byłam z tego powodu BARDZZZZZZZO nie wyspana.)
No, ale oki, udało mi się przeforsować oddalenie oksytocyny o jeszcze
kilka godzin, tak abym mogła zjeść i się umyć. Tak więc drinka podano mi
około 9:30. Zaczęliśmy od próby no. uno (2h), aby sprawdzić jak reaguje
na lek Nowy Człowiek. Więc przez dwie godziny leżałam plackiem w
szpitalnym łóżku (zapakowane wiedzą, iż zakaz chodzenia do toalety przez
2 godziny w 41 tygodniu ciąży to poważne utrudnienie), aby się okazało,
iż moje KTG jest zapisem "drugiej kategorii" czyt. jest tak dobry, że
aż nie jest miarodajny (Nowy Człowiek zlał oxy ciepłym moczem).
No więc szybka lekarska decyzja podajemy drugą dawkę - 6h.
Oj ja głupia byłam, że się zgodziłam.
No
więc o 12, z jakimś tam hakiem, podłączyli nam kolejną kroplówkę ( i
akurat obiad przynieśli, na który to mogłam sobie tylko popatrzeć :( ).
I z Mężulem zaczęliśmy robić kilometry na korytarzu ( a więc to położne miały rację).
No dobra, ale co ze skurczami, które to oxy miało wywołać.
A tyle, że wielkie NIC.
Brzuch się napinał i tyle, nic konkretnego się nie działo, no NIC.
I tak drałowałam po szpitalnym korytarz (długość 20 m) do 15, kiedy to
moje opuchnięte, zmęczone stopki odmówiły posłuszeństwa. Przeszłam chyba
z 50 długości - mogłabym wziąć w jakim chodzonym maratonie udział.
A
więc z Mężulem wróciliśmy do pokoju się położyć. Nie trwało to długo bo
około 15:18 stwierdziłam, że chyba się posikałam i muszę iść do
ubikacji. A więc Mężul bierze "drinka" za pas i drałuje ze mną do
łazienki, aż tu nagle CHLUST.
Ja na Mężula, on na mnie .
"Ty sikasz?" Pyta niepewnie.
"Y nie wiem" serio nie wiedziałam co ze mnie leci, dopóki dopóty nie
wyleciał mi do końca czop. Tymczasem Mężul po położną pobiegł. Szybko na
fotelik i lekarskie potwierdzenie :
" Zaindukowała się Pani sama, wody Pani odeszły".
No, to w końcu jakiś konkret, pomyśleliśmy.
Zaczyna się.
Mężul szybko zastępstwo do pracy szuka. A ja się położyłam z
wielką/mega wkładką w majtkach (ponoć wody mogą się jeszcze delikatnie
sączyć). Tak sobie leżę i leżę i nagle czuje...jakoś tak dziwnie mi się
robi...jakoś tak ciepło. Odkrywam kołdrę, a tam znów CHLUST i jestem po
pas mokra.
foto.
A to, aby nie było że przesadzam. Miałam mokre wszytko, łącznie z
podomką, koszulką nocną (na szczęście miałam drugą, bo rodziłabym w
stylowo-szpitalnej
No dobra, to znów do łazienki, przebrać się i tu nagle WIELKIE CHLUST.
Położne ( i my łącznie z nimi) były zaskoczone ilością tego płynu i
może rzeczywiście miałam dużo wód płodowych (ale czy to wystarczający
powód do indukcji ;/).
Zaraz po chluśnięciu numero III zaczęły się
skurcze i TO JAKIE SKURCZE. Oksytocyna pokazała swoje mroczne oblicze i
od razu poczęstowano mnie skurczami co 2 minuty. Bardzo bolesnymi
skurczami, co dwie minuty.
Przez jakąś godzinę bujałam się na łóżku,
wbijając co dwie minuty pazury w Mężula. Na chwilę poszłam pod
prysznic, który nic nie dał.
Potem nasza położna zabrała mnie na porodówkę i to co się tam działo pamiętam jak przez mgłę i dzięki relacji Mężula.
Wiem jedno na pewno, trafiłam tam z całkowity brakiem rozwarcia i szyjką długą na 3 cm. I zaczęło się...
Była wanna, był masaż szyjki (boże cóż za okropne uczucie). Mijały
godziny, a moja szyjka wcale nie chciała współpracować, łaskawie lekko
się skróciła, a skurcze coraz to gorsze.Położna kazała mi krzyczeć jedną
literkę, która będzie mi się śnić w najgorszych koszmarach do końca
życia.
"A".
Gdzieś około 20 zaczęłam błagać o cesarkę,a moje "A"
przeistoczyło się w najszczersze "AŁA", jakie wypowiadałam, a raczej
wykrzykiwałam w życiu.
Zamiast cesarki zrobiono mi ZZO. Boże i powiem szczerze zakochałam się w anestezjologu. Dał mi 30 minut snu i 1,5 bez bólu.
Okazało się, iż mój organizm bardzo szybko "trawi" znieczulenie i
zamiast 3h, miałam połowę ustawowego czasu. Ponownie ból poczułam kręcąc
kółka biodrami i aż mnie w pół zgięło, bo w tzw. między czasie, skurcze
stały się jeszcze gorsze(choć nie wierzyłam, że to możliwe). Chciałam
wyć z bólu (i chyba to robiłam). Podjęto decyzję o 2 dawce, ta niestety
zadziałała tylko na lewą stroną ciała, co szczerze mówić nic mi dało.
Prawostronny ból nadrabiał za sparaliżowaną lewą stronę.
W tym
wszystkim miałam mega kosmiczny postęp z szyjką, która zaszalała i
rozwarła się na 3 cm, czyli naprawdę dało to wielkie - nic, co gorsza
nadal miała 1,5 cm długości.
Znów masaż, i znów pełno krwi. Tym
razem jednak było mi już obojętne, byłam zmęczona, głodna (mdliło mnie) i
tak bolało, że nie mogło już chyba być gorzej. I tu znów- myliłam
się...
Lekarz poprawił mi dawkę, aplikując taką ilość, iż straciłam
władze w dolnej części ciała. W tym bajecznym stanie stwierdzono, iż
chyba powinnam się załatwić, bo wlali we mnie tyle kroplówek, że
wypadałoby coś z siebie oddać.
A teraz zagadka, czy da się o tak załatwić NIC NIE CZUJĄC ???
Odpowiem, iż nie...
A
więc decyzja, skoro natura nie chce to medycyna pomoże, i to była chyba
jedna z nie wielu dobrych rzeczy, jakie się stały, gdyż moje rozwarcie o
razu skoczyło do 6cm.
O tego czasu przez najbliższe godziny już nic
nie czułam. I nie wiele pamiętam. Wiem, że skakaliśmy na piłce, wiem,
że dzięki temu zrobiło się 8 a potem 9 cm.
Pamiętam za to krzyk
kobiety. Boże to pamiętam, miałam wrażenie, iż ktoś obdziera ją żywcem
ze skóry.Ku mojemu przerażeniu okazało się, że Pani jest właśnie w fazie
partej..."boże, nie" pomyślałam, nie mogłam sobie wyobrazić, iż może
być jeszcze gorzej...ja nie dam rady, nie mam siły...
Chciałam
tylko spać, byłam tak padnięta, że kiedy potwierdzono, że czas zacząć
przeć, popłakałam się i powiedziałam, że nie dam rady.Nie mam siły...
I nie było to wyolbrzymianie, w życiu nie byłam tak zmęczona,
otwieranie oczu było dla mnie karą, a co dopiero wyparcie Nowego
Człowieka.
Aby trochę przyspieszyć akcję i uzyskać 10 cm, postawiono
mnie przy drabinkach (próbowano na pieska i na klęczki, ale nogi mi się
rozjeżdżały). Przy drążkach było trochę lepiej, bo cały ciężar
utrzymywałam na rękach. Wtedy poczułam po raz pierwsze potrzebę parcia.
W życiu nie doświadczyłam takiego uczucia i chyba nie potrafię go do
niczego porównać. Krzyczano na mnie, że mam przeć na skurczach, a ja ich
nie czułam. Starałam się to powiedzieć, ale nie miałam siły.
I tu
po raz kolejny urwał mi się film. Wiem, iż Mężul cierpliwie podnosił
mnie przy drabinkach. Nie wiem ile to trwało, ale dla mnie to była
wieczność (jak się potem okazało faza parcia trwała max.20 minut). Potem
kojarzyłam tylko, że leżę na łóżku,a wokół mnie stoi mnóstwo ludzi. Mam
maskę tlenową na twarzy, a Mężul z przerażeniem szepce mi do ucha
"Musisz mocniej, bo zabiorą cię na salę operacyjną". Ktoś mi pociąga
nogi do klatki piersiowej, gdzieś w tle maszyny wariują, a ja staram się
przeć, nie wiem kiedy, więc robię to kiedy każą. Patrzę między nogi, a
lekarz trzyma w ręce coś jak ssaka do rur.Wówczas nawet mi o głowy nie
przyszło, że to wakum. Widzę, iż raz się dziwnie odsysa,ktoś mówi, że
jest popsuty, ktoś znów na mnie krzyczy, że mam przeć, ciągle krzyczą,
że mocniej, o tak, mocniej, dłużej, jeszcze raz. W tym momencie mam
wrażenie, iż mnie rozrywa (nie mylę się) i błagam, aby ją wyciągnęli. Na
przemian mam ochotę paść, zamknąć oczy i już ich nie otwierać i
wymiotować. Wcale nie czuje, że ma nastąpić ten ważny moment...czuje, że
zaraz zemdleje.
W tle słyszę to pikanie i alarm (wówczas nie wiem,
że to tętno Nowego Człowieka, a raczej jego zanik- i dobrze, że tego nie
wiem).
Nagle ktoś łapie moją dłoń i kładzie na czymś małym i mokrym.
" Czuje Pani, to główka".
Główka? Jaka główka? myślę o czym oni mówią.
Chyba po raz pierwszy kojarzę, że w pokoju jest z 10 osób, i chyba po
raz pierwszy dochodzi do mnie, że chyba coś jest nie tak. Za dużo osób
jak do jednego porodu.
Nagle kładą mi coś na brzuchu.
Moje dziecko.
Patrzę na nią zdziwiona.
Mała jest wiotka, bez życia.
Teraz zaczynam chyba rozumieć.
Z dzieckiem coś chyba jest nie tak. Ponoć zaczęłam krzyczeć - czemu ona
nie płacze!!! Ja tego nie pamiętam. Ciągle mam w głowie tylko jedną
myśl " wygląda jakby nie żyła, przecież dzieci płaczą".
Lekarze ją pocierają, masują, a ona ciągle milczy...
A ja patrzę i ciągle nie rozumiem, dlaczego nie płacze...
Nagle
wydaje z siebie, mały, cichy jęk. Nie płacze, nie krzyczy. Tylko
delikatnie jęczy. Otwiera oczka, małe czarne węgle i patrzy na mnie. Ja
patrze na nią.
I wiem, że to ten moment, moment, na który się czeka całą ciąże, ten
moment, w którym powinny wybuchnąć we mnie emocje. Moment, w którym
powinnam zakochać się w niej bez pamięci.
A ja nic nie czuje, tylko to przemożne zmęczenie i ból (znieczulenie przestało chyba działać).
Gdzieś w między czasie Mężul przecina pępowinę (nie mamy z tego
pamiątki, a tak bardzo chcieliśmy), pobierają krew do banku komórek
macierzystych. Mężul pstryka fotkę, naszą jedyną fotkę z tego
doświadczenia. Moje jedyne wspomnienie, jedyne którego jestem pewna.
Mała mi się wierzga na brzuchu, ponoć piersi szuka. Pytam się czy mogę ją nakarmić. Zabraniają, krwawię i muszą mnie zszyć.
Wtedy na chwilę odzyskuje jako taką świadomość.
Zszyć??? Okazuje się, że musieli mnie naciąć i pękła mi szyjka. To dlatego tak boli.
Chirurg siada przed mną z igłą i nożyczkami.."Może trochę boleć albo
ciągnąć"...odwracam głowę i patrze na dziecko. Staram się nie skupiać na
tym co czuje...Mężul mnie przytula. A ja sobie przypominam, że tam
jest. Zupełnie o nim zapomniałam. Chce się do niego uśmiechnąć, ale nie
mogę...tak boli i jest mi tak niedobrze.
Jakiś eon później karmię małą, pamiętam to pierwsze uczucie...
Potem pamiętam, że budzę się na korytarzu.
"czemu leżę na ziemi?"
Okazało się, że zemdlałam. A w między czasie tyle się działo. Mała
zrobiła smółkę na mamie (sweet), zabrali ją na ważenie i mierzenie
(Mężul przy wszystkim był), mnie umyto, byliśmy ponoć sami w pokoju
przez 2h, Mężul uciął sobie nawet drzemkę, ubrano małą i podjęto
decyzję, że mój stan jest za ciężki i zabrano ją.
Szczerze, nawet jakby zapytali mnie o zdanie, też bym chciała, aby ją zabrali.
Ja pragnęłam tylko, aby zasnąć i się długo nie budzić.
W
końcu jednak mnie budzą, przenoszą mnie z porodówki ( brak miejsc i na
jednej z porodowych sal zrobili pokój poporodowy). Wokół mnie leży z 6
kobiet ( ja zostałam położona na łóżku porodowym, nie miałam nic
przeciwko, mogłabym spać i na podłodze). Każą mi wstać, a ja wciąż nie
mam sił, znów mdleje. Budzę się w innej sali. Dali mnie na dostawkę na
oddział położniczy (i to pewnie dlatego tylko, że miałam wykupioną
położną, która zaleciła, abym gdzieś wypoczęła). Ktoś mi mówi, że jest
południe, a dziecko jest na patologi noworodka, za rogiem.
A ja zastanawiam się, po co mi ta wiedza, jakie dziecko...znów zasypiam.
Budzę się i patrzę przed siebie, a tam w małym szklanym łóżeczku leży
chłopczyk pod niebieskimi lampami, w śmiesznych okularkach.
I nagle
do mnie dochodzi, że urodziłam. Rozglądam się dokoła, koło mnie nie ma
szklanego łóżeczka. Próbuje usiąść i wtedy TO czuje. Ból tak
zniewalający, iż znów upadam.
Dziewczyna koło mnie wzywa położną. Ta
tłumaczy, że musieli mnie dużo zszyć i to pierwsze godziny połogu i
dlatego tak boli...pyta się czy chce zobaczyć dziecko.
A ja szczerze mówiąc, nie wiem, czy chce.
Wiem, że powinnam...ale ja nie pamiętam ... nie pamiętam jak wygląda
moje dziecko- skąd będę wiedzieć, że to one. I ciągle jestem zmęczona
(to ponoć efekt utraty dużej ilości krwi).
Mówię, że poczekam na męża (lub mamę), bo sama nie mam siły chodzić.
W
końcu poszłam do małej. Ale nie chcieli mi jej dać "jest Pani za słaba,
musi być z Panią mąż". Nie oponuje. Patrzę na swoje dziecko i jedyne co
czuje to ból i zmęczenie, a mała jest mi obca. Przeraża mnie to, ale
tak jest. I tak będzie przez najbliższe dni.
Oczywiście zajmuje się
małą, karmię ją, przewijam, odbijam. Staram się wszystko robić tak jak
najlepiej potrafię, ale nie chce do niej gugać i wyznawać jej miłości,
jak robi to Mężul i moje mama.
W duchu modlę się, aby po 3 dniach nas nie wypuścili. Wypuszczają jednak...
Wracamy do domu, a ja pragnę się tylko położyć do łóżka i odpocząć,
przespać ten ciągły ból. Oczywiście się nie da, w domu jest noworodek, a
Mężul w pracy. Na szczęście jest moja mama. Ona robi wszystko, ja tylko
karmię. To ona w końcu zmusza mnie do wstania, umycia się i ubrania.
Długo jęczę i użalam się na sobą i nad całą sytuacją. Nic nie poszło
tak, jak pójść miało. Nie pamiętam większości porodu (w większości to co
opisuje znam z relacji Mężula), nie mamy wymarzonych fotek i filmiku
jak dostaje małą, a Mężul przecina pępowinę. A co gorsza NIC NIE CZUJE
do własnego dziecka.A ja przecież tak kocham dzieci i jestem taka
uczuciowa. Staram się o tym mówić, ba płacze z tego powodu. I tak
wygląda mój tydzień. W dzień płacze, bo nic nie czuje, w nocy płaczę ze
zmęczenia, bo dziecka nie rozumiem. Jest po prostu strasznie. Nie taki powinien być początek macierzyństwa.
Moja
mama w końcu ma dość- stawia mnie do pionu- daje ultimatum, że koniec z
jej opieką nad małą. Teraz czas abym się nią ja zajęła. Koniec użalania
się nad sobą. I czas zrozumieć, że nie ma co lamentować nad brakiem
uczuć i nad tym jak wyglądał poród. To już było i tego nie zmienię
"Dziecko
kojarzy ci się z bólem, który ciągle czujesz, była byś chora
psychicznie, jakbyś ją od tak pokochała. Poza tym jak masz ją pokochać
jak jej nawet nie dotykasz"
To zdanie chyba mnie ratuje.
Wracam do siebie, zaczynam małą przytulać, całować. Słucham rad mamy,
kiedy mała płacze i cierpliwie mi tłumaczy o co może jej chodzić.
Zaczynam akceptować, że jej płacz nie jest przeciwko mnie, a to jej
sposób komunikacji. Nie zawsze jasny i zrozumiały, ale dla niej jedyny.
Powoli wychodzę z baby blusa.
Powoli staje się matką...
W
tym wszystkim mam wielkie szczęście, Mężul okazuje się być wspaniałym
ojcem i mężem, wspiera mnie na każdym kroku, co chwile powtarza, że
rozumiem, że mnie kocha. Przytula i całuje i ciągle powtarza, że mnie
kocha oraz tłumaczy cierpliwie to co się stało i czemu jest tak jak
teraz. Jest w nim spokój, który mi i naszej córce się udziela. Krótko
mówiąc jest mężem idealnym.
Bo czasem jest tak, że nie dostajemy w życiu tego co chcieliśmy,a bynajmniej tak twierdzimy.
Bo prawda jest taka, że mimo, iż nie miałam łatwej ciąży, mimo, że
musiałam leżeć 32 tygodnie i nie miałam szansy się nią nacieszyć, a
poród nie przebieg ani trochę tak jak sobie wyobrażałam, i mimo że
bardzo mnie bolało w połogu gojenie ran, najważniejsze jest w tym to, że
mimo wszystkich tych trudności Nowy Człowiek, Chibi jest zdrowa.
Najważniejsze, że to się udało...
P
wlasnie przeczytalam :) mój pierwszy post na blogu to wlasnie opis porodu - w czesci podobnego do Twojego :) ciesze sie, ze coraz wiecej z nas opisuje jak to naprawdę wyglądało i, że to zazwyczaj nie mistyczne przezycie :) ja z kolei baby blues mialam w szpitalu bo 3 noce nie spalam i modlilam sie, zeby nas wypuscili :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie - dopiero przeczytałam Twój komentarz :) Powiem Ci, że to pocieszające, że nie tylko ja miałam taki ciężki poród :D
OdpowiedzUsuńWiem co masz na myśli :)
UsuńNajważniejsze, że to już za Wami! Nasz też nie był lekki ale Tobie współczuje
OdpowiedzUsuńnie powiem dziękuje, bo to dziwnie zabrzmi :) teraz powoli zapominam choć ciągle żałuje...i wspominam
UsuńTo my miałyśmy mega szczęścje i pikuś przy tym co piszesz, a i tam myślałam, że nic gorszego mnie nje spotka.
OdpowiedzUsuńTylko mogę zazdrościć, naprawdę bym chciała taki "dobry do wspominania" poród. Bolesny okey tego się nie ominie, ale nie taki ala z klimatu kuba rozprówacz :/ Trudno, może kiedyś
UsuńCzytając to dziękuję Bogu, że u nas było szybko, naturalnie i choć skłamałabym, że bezboleśnie - to o czym Ty piszesz to na serio ciężko mi przyrównać do mojego bólu.. Choć może Wam, wydaje się, że to bujda, ja na prawdę poczułam tą miłość od pierwszego wejrzenia.. łzy szczęścia się pojawiły i wybuch, dosłownie wybuch uczuć..
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie każdej mamie się to zdarza.. bo na prawdę, każda zasługuje!
Dobrze ze opisalas to. Nie rozowo ale prawdziwie. Czytalam z zapartym tchem bo az wierzyc sie nie chce ze moze byc tak ciezko! Ja wlasnie w szpitalu czekam na drugie cc. Tak mi sie moje historie potoczyly. Oby wszystko dobrze skonczylo sie dla mnie i dla Malenstwa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. I dobrze wiedziec ze z przykrymi uczuciami nie jest sie samemu...